Gombrowicza. Oczywiście spodziewałem się, że - jak to u Żuławskiego - wszyscy będą się miotać i histeryzować.
No i podskakują te marionetki, gadają to i owo, czasem czytają z książki, czasem dodają jakieś współczesne kawałki. Tak bez ładu i składu.
Liczyłem jednak, że Żuławski coś wyciągnie z rękawa, jakąś "wartość dodaną". Coś, co zauważył u Gombrowicza (a inni przeoczyli), coś co na marginesie Gombrowicza chciałby dodać od siebie. A tu nic, rien. Godzina czterdzieści, sto minut, 6000 sekund. Fiuuut! Pyf! Uciekło.
O muzyce telenowelowej nie będę się rozpisywał, bo tę porażkę już wiele osób przede mną wypunktowało. Jakby do kanału "Ambitne kino artystyczne" raz po raz przebijał dźwięk z kanału "Nasze ulubione romanse".
Ani to zabawne, ani tragiczne, ani zaskakujące, ani głębokie. Ani do egzaltacji, ani do kontemplacji. Ani w ogóle nic, rien.
Nie mam pojęcia, po co Żuławski zrobił to nic. Żeby mnie przekonać, że na starość zgłupiał? Że w młodości kilka dobrych filmów zrobił przez przypadek?
Najbardziej miłosierne będzie przypuszczenie, że chciał jeszcze przed śmiercią obejrzeć sobie gołą pupę aktoreczki o typie urody młodej Sophie Marceau.